top of page

Psycholog czy psychiatra? Terapia indywidualna czy grupowa? Prywatnie czy na NFZ?


wygrajzdepresja.pl | psycholog czy psychiatra, terapia indywidualna czy grupowa, prywatnie czy na NFZ

Pierwszy post był dosyć długi, ale musiałam opowiedzieć mniej więcej od czego mogło się zacząć i co mogło (ale oczywiście nie musiało) wpłynąć na mój stan. Teraz chciałabym poruszyć tematykę wizyt u psychologa, psychoterapeuty i psychiatry, bo to kolejny krok w leczeniu depresji. Oczywiście będzie to moja historia.

Na wstępie przypomnę jeszcze, że tylko psychiatra może przepisać leki, ponieważ jest lekarzem. Psycholog i psychoterapeuta nie będzie w stanie przepisać Wam leków.

co się działo przed terapią

W poprzednim poście wspomniałam chyba, że był okres, w którym nie mogłam wstać z łóżka. Było to na studiach. Na studiach też miałam pierwsze epizody ulżenia sobie w samookaleczeniu - kontrowersyjny temat. Czemu to zrobiłam? Nie wiem, samo mnie naszło, coś wdarło się do głowy i chciało w ten sposób, żebym się ukarała za to, że jestem złym człowiekiem, w takim stanie, że to ja jestem winna. To trudne do wytłumaczenia, natrętne myśli, które nie wiesz skąd się biorą - na pewno nie od Ciebie, bo na drugi dzień byłam w stanie dziwić się, że to zrobiłam. To tak, jak budzisz się dzień po wypiciu dużej ilości alkoholu i czujesz się, że wczoraj wyszła z Ciebie jakaś inna osoba. Anyway...

Wtedy jeszcze nie docierało do mnie, że mogę mieć depresję, na studiach zrobiłam sobie pierwszy internetowy test (z przymrużeniem oka) czy to faktycznie może być to, ale jakoś, że był internetowy nie brałam wyniku na serio. Po kilku epizodach bardzo niskiego samopoczucia zaczęłam rozmawiać z przyjaciółką (z tą, z którą miło spędzałyśmy czas przy muzyce i papierosach), że może faktycznie to depresja. Robiłam znowu testy, żeby zobaczyć co wyjdzie po czasie i znowu wychodziło, że mam tą depresję. Trochę czytałam o temacie, postanowiłam, że nie mogę się tak dłużej czuć i zaczęłam ze strachem szukać psychologa, bo psychiatry się bałam. Co jakiś czas szukałam i czekałam aż będę miała siłę, żeby się umówić.

Warto tutaj wspomnieć, że na codzień byłam uśmiechnięta, spotykałam się ze znajomymi i dobrze się bawiłam. Byłam po pierwszym większym fatalnym zauroczeniu nie tylko miłosnym, ale po takiej jakby fascynacji osobą, która zrobiła niezły burdel w moim życiu i zmieniła światopogląd. Później przeżyłam kolejne rozstanie z naprawdę bliskim mi facetem, sama zrezygnowałam z tej znajomości, wiedziałam, że nie skończy się to dobrze ani dla mnie ani dla niego, poza tym on mimo wspierania mnie narzekał na negatywną energię, która ze mnie wypływała, a ja nieświadoma, że to deprecha, postanowiłam mu dalej nie przeszkadzać i tak szeregiem usuwałam się z życia reszty znajomych, żeby nie zadręczać ich swoim "negatywizmem". Ten chłopak myślał, że robię to z wyboru, że wystarczy się tylko uśmiechnąć i nie patrzeć na negatywne aspekty życia, wziąć życie w garść i się nad sobą nie użalać - co wyszło dopiero na końcu. Gdyby wyszło na początku, pewnie nawet byśmy się lepiej nie poznali.

Skoro zaczęłam się usuwać z życia innych znajomych, oczywiście burzliwie rozstałam się z większością, w tym z moją przyjaciółką, która wyjechała do innego kraju. Zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać tak otwarcie jak dawniej dopiero niedawno. W międzyczasie była też przeprowadzka do nowego mieszkania, dałam drugą szansę byłej przyjaciółce, z którą mieszkałam od początku studiów.

Ta ostatnia znajomość z moim kolegą jednak na mnie wpłynęła, postanowiłam zrobić coś ze sobą, żeby nie wylewała się tak ze mnie negatywna energia, szukałam w internecie jak samemu wyjść z deprechy, zanim zdecydowałam się faktycznie umówić na wizytę u psychologa. Zaczęłam więc ćwiczyć, patrzyłam na to, co jem, dobre było dla mnie kreatywne studium, bo robiłam tam coś na czym dobrze się znałam, to mnie trochę podbudowało. Gdy rozpoczęłam pracę, jeździłam nawet rowerem na drugi koniec miasta, tak około dwadzieścia dwa kilometry dziennie, co dawało mi powera.

pierwsza pani psycholog - terapia indywidualna prywatna.

Mimo umawiania się z szefem na co innego i tłumaczenia, że wolałabym nie być rzucana na głęboką wodę i że wolałabym nie rozmawiać z ludźmi ani niczego przed nimi nie przedstawiać, bo mnie to stresuje, byłam co chwilę rzucana na głęboką wodę i zmuszana do stania na konferencjach i świecenia ze strachem oczami, bo nie znałam tak tej branży jak mój wygadany i kontaktowy szef. To mnie skutecznie zestresowało, zamartwiało i zabrało wszelkie resztki pewności siebie, które wybudowałam przez ostatni rok chodzenia na studium. Mało było tego, na co się umawialiśmy, mało było tego, w czym naprawdę byłam dobra.

Przez ten czas zauważyłam też, że jednak męczy mnie przebywanie z ówczesną kumpelą, było to dla mnie toksyczne, byłam od niej zależna, postanowiłam więc nie polegać na jej obietnicach wspólnych wypadów i bycia zależnym od jej humorów i zaczęłam wyjeżdżać sama do innych miejsc. Pozornie byłam szczęśliwa i spotykałam się ze starymi znajomymi, którzy mieszkają z dala ode mnie.

Ostatecznie jednak ponownie się załamałam, czułam, że jestem sama, nie mam na kim polegać, nie umiem się zdecydować na to by uciąć to, co mnie niszczy i zacząć od nowa - lęk przed ludźmi, lęk przed zmianami, brak wsparcia przynajmniej w rodzinie, która nalegała bym tej pracy nie zmieniała, bo przecież żadnej lepszej nie znajdę, że teraz z pracą jest trudno, a sama się muszę utrzymywać, że nie mogę zostawiać mojego szefa na lodzie, bo byłam jedynym pracownikiem w jego firmie. Dla mojego taty szef był ważniejszy niż ja. Prywatnie czułam też, że na nikim nie mogę polegać, nikomu nie mogę pokazać prawdziwej siebie, wyżalić się, czułam, że całe życie będę sama, a nie chciałam...

Do pierwszej pani psycholog faktycznie zdecydowałam się pójść - niech policzę - po około czterech latach od kiedy to wszystko się zaczęło. Wizyta była prywatna, godzina kosztowała sto złotych. Zarabiałam wtedy dwa tysiące złotych i spokojnie płaciłam za mieszkanie i życie. Jednak takie cotygodniowe wizyty nie były dobre dla mojego portfela, a rodzicom nic na ten temat nie mówiłam - ukrywałam fakt, że zdecydowałam się pójść do psychologa, z mojej rodziny wiedziała tylko jedna bliska mi osoba. Bałam się, że rodzice zaczną się na mnie wydzierać, że ja jakaś głupia jestem i co ja robię, że mi to niepotrzebne.

Nie wiedziałam wtedy od kiedy to się zaczęło, co było przyczyną mojego permanentnego smutku, wręcz czułam, że jestem w dole i nie mogę się podnieść sama z siebie. Nie umiałam się obronić przed ludźmi, był taki epizod, że stałam się pionkiem w grze między dwoma prezesami. Reagowałam płaczem - płacz nie był reakcją na smutek czy strach tylko ogromną złość. Złość na siebie i na tych, którzy swobodnie bez skrupułów na mnie nawrzucali, a ja nie potrafiłam się obronić.

Wizyty u psychologa były ciężkie, niechętnie tam chodziłam, swoją drogą, zauważyłam, że chodzi tam również dziewczyna z firmy, z którą mój szef współpracował... Pani wypytywała o rodzinę, ciężko mi było o tym rozmawiać bez płaczu, czułam się nieakceptowana i nie wspierana przez rodzinę... emocjonalnie, bo finansowo teoretycznie nie było problemów. Poza szantażowaniem i wyrzucaniem pewnych uwag a propos pieniędzy. Wkurzało mnie, że wszystko toczyło się o pieniądze, ech... Zauważyłam, że niewiele pamiętam, bo nauczyłam się zapominać, a podczas tych wizyt musiałam sobie wszystko na nowo przypominać i układać. Bałam się "zrzucać winę na rodziców". To, co się działo w domu miało zostać między ścianami domu, bałam się więc o tym komukolwiek mówić. Teraz też mam pietra, wierzcie.

Poszłam na kilka rozmów, nie było mnie stać na te wizyty, nie miałam na nie siły, czułam straszną niechęć przed tymi emocjami, które przychodziły razem ze wspomnieniami, nie chciałam płakać no i denerwowało mnie, że w połowie trzeba było przerwać, bo godzina minęło i zostajesz wtedy sam z tym wszystkim. Nie czujesz ulgi, a stówka leci.

W pracy stresowałam się kolejnymi wyjazdami, było mało do robienia z tego zakresu, w którym znałam się super mega zajebiście i na który się umawialiśmy, a dużo tej tematyki, której nie mogę pojąć do dzisiaj i unikam tej branży jak ognia. Próbowałam rozmawiać na ten temat z szefem wiele razy, ale odpowiedź była taka, że każdy kiedyś ostatecznie pozbywa się nieśmiałości i umie gadać z ludźmi i przemawiać przed tłumem.

Miałam problemy zdrowotne, co odrywało mnie od ćwiczeń, problem z żołądkiem, pęcherzem, bo w pracy nawet latem marzły mi nogi (może jestem zmarzluchem), obniżenie odporności (kiedyś chorowałam dwa razy w roku - wiosną i jesienią, a teraz jest co kilka miesięcy), brak koncentracji, ciągła senność. Mimo to pozornie się uśmiechałam, dzięki czemu poznałam mojego chłopaka.

Gdy zaczęliśmy się spotykać, zaczęłam być zauważana przez współlokatorkę (która już dawno przestałam nazywać kumpelą), zauważyłam kolejny raz, że przeszkadza jej, gdy dobrze spędzałam czas z chłopakami, zauważyłam, że jakiś czas temu rozpoczęła rywalizację ze mną o... wszystko! Mieszkałyśmy w trójkę z jeszcze jedną jej kumpelą i przeszkadzała jej moja obecność co było bardzo widoczne, ja już dawno miałam jej humory gdzieś i żyłam swoim życiem, denerwowało mnie tylko, że jest totalnym brudasem, a to nie pomaga we wspólnym mieszkaniu, nieprawdaż? Nie umiałam jej jednak powiedzieć tego wprost, bo była chodzącym wkur*em. Teraz mi to wisi.

Pewnego razu, gdy nocowałam u mojego chłopaka, chciałam zrobić sobie śniadanie i prawie zemdlałam. Okazało się, że mam anemię i to taką niezłą, bo zawsze - jeżeli chodzi o tą kwestię - miałam dobre wyniki. Moja "przyjaciółka" zaczęła się na mnie słownie wyżywać, że kłamię i nie chcę się z nią spotykać, heh. Zostałam w mojej miejscowości na dobry tydzień, bo byłam też na antybiotykach i ciężko było mi ruszyć ręką taka byłam osłabiona. W pracy szef się denerwował, firmy współpracujące to samo, mój tata również stawał po stronie szefa chociaż widział, że źle ze mną. Wróciłam więc do miasta i do pracy na siłę, olewając złą formę.

Później się wyprowadziłam, znalazłam fajne mieszkanie, ale właściciel nawymyślał dziwne rzeczy a propos płatności, chciał umowę z kosmosu, za którą - wymyślił - to ja miałam płacić dodatkowe pieniądze u notariusza. Z bólem zrezygnowałam, bo mieszkanie było cudowne, duże i tanie, tuż obok mojej koleżanki ze studiów. Widziałam, że ciężko było mu później znaleźć kogoś kto je wynajmie, bo oferta się pojawiała i znikała, pojawiała i znikała. Wróciłam do domu.

Tutaj nie dogadywałam się z mamą, poprosiłam ją o wynajem jej mieszkania zanim coś znajdę w mieście, w którym pracowałam, w końcu z miasta do miasta szybciej i taniej dojechać pociągiem. Nie dało się porozmawiać, nawet podać argumentów, bo zaczęły się krzyki, że mnie po*rało, że ja mam mieszkać u niej w domu, a tego bym nie zniosła. Zostałam więc na noc u chłopaka, rano - mimo tego, że nie jestem małolatą - mama wyzwała mnie od pań stojących pod latarnią, co mnie dodatkowo dobiło i pozbyłam się wszelkiej nadziei co do dogadania się z nią i już mnie nic nie rusza. Oczywiście tego nie pamięta. Nie rozmawiałam z mamą dobre kilka miesięcy. Zamieszkałam z chłopakiem, który pracuje u mojego taty, więc mieszka w domu taty, który był wynajmowany dla pracowników. Mama długo mówiła, że jak to tak, ale dla kogoś, kto już dawno nie mieszkał z rodzicami to był dobry wybór i reszta rodziny stanęła po mojej stronie.

Próbowałam dojeżdżać do pracy z mojej wioski do miasta, a więc pociągiem regio, który miał długą przerwę w czasie jazdy, jechał dłużej, był droższy no i rzadziej jeździł. Zmęczyło mnie to jeszcze bardziej, chociaż miałam już ugadane mieszkanie po koledze, żeby się przeprowadzić z powrotem.

Sumując stres w pracy, załamanie i brak pewności siebie, rozczarowanie (mimo wszystko) po znajomości z byłą kumpelą, rozczarowanie po mamie i ciągłe chorowanie, antybiotyki i wyczerpanie sprawiły, że zrezygnowałam z pracy i z zarezerwowanego mieszkania. Wiedziałam, że nie dam już rady. Od tego czasu ciągle słyszałam, że muszę coś znaleźć.

Przyznam szczerze, że od dawna myślałam o tym, żeby wrócić do domu i zrobić reset, bo tego potrzebował mój organizm. Wiktoria Mudyna powiedziała w filmie o szpitalu psychiatrycznym (link 1, link 2), że tam czas dostosowuje się do Ciebie - ja tego bardzo potrzebowałam, a wszyscy na mnie napierali, co mnie znowu stresowało i doprowadziło do pogłębienia złego samopoczucia i załamki totalnej.

Na koniec takie wtrącenie, że zanim poznałam mojego chłopaka, a już pracowałam, miałam drugi epizod samookaleczenia. "Przyjaciółki" wiedziały i nie reagowały.

drugi psycholog + psychiatra i terapia grupowa - NFZ

Pewnego wieczoru złapał mnie potocznie tzw. ból serca, ale był to nerwoból. Spanikowałam, bo trzymało mnie dobrą godzinę i nie chciało przestać, a nigdy tak nie miałam. Tata zdecydował, że wyśle mnie do znajomej pani psycholog na NFZ.

Poszłam i wspomniałam o ostatnich wydarzeniach, nie skupiałam się na relacjach rodzinnych z czasów dzieciństwa i bycia nastolatką, bo uważałam, że ostatnie wydarzenia mnie wpędziły w taki stan. Pani psycholog od razu stwierdziła, że doda mnie do grupy, przyszłam więc do psychiatry, który spisał moje dane, adres, telefon, zapytał czy ktoś może mieć dostęp do papierów - nie zgodziłam się, więc zapytał czy nie ufam rodzicom, a ja po prostu nie chciałam by tata przyszedł i się dopytywał i szperał poza moimi plecami w moich zeznaniach.

Padało pytanie o chęć samobójstwa, szczerze nie pamiętam co powiedziałam, chyba to samo co ostatnio, czyli, że myślałam nad tym, ale nie byłabym w stanie tego zrobić i aktualnie nie chcę, więc nie.

Jak wyglądała terapia grupowa chyba już wspominałam, ale teraz szczegóły. Osób było dużo, około dwadzieścia, większość starsza, dużo starsza, problemy mieli różne. Co spotkanie ktoś przynosił kawkę, ciasteczka, widać było, że spotkania wprawiają ich w dobre nastawienie. Byli jak dobrzy znajomi. Na spotkaniu była pani psycholog i pan psychiatra. Wszyscy siadali w kółku i zaczynali od kogoś wspominanie dnia poprzedniego: co robili i tak każdy po kolei.

Jako, że ja nic nie robiłam, bo znowu byłam jak zombie, a do tego miałam lęk społeczny i bałam się gadać z ludźmi, byłam na tej terapii dwa razy i tylko raz musiałam coś powiedzieć. Ogólnie czułam się winna, że jestem w takim stanie, obwiniałam siebie o lenistwo i niemoc i bałam się jak te osoby to ocenią, gdy z dnia na dzień będę mówiła, że nic nie robiłam. Szybko zrezygnowałam, oczywiście po rozmowie z tatem.

trzecia pani psycholog, psychoterapeuta - terapia indywidualna prywatna.

Miałam stresa, ponoć to jedna z najlepszych w naszym mieście i brzmiała przez telefon trochę wymagająco. Tak samo wyglądała. Okazało się, że całkiem miła z niej babka, duuużo starsza, mogłaby być moją babcią. Podbudowała mnie trochę tak samo jak jedyna osoba z rodziny, z którą mogłam pogadać - jak to się tylko potocznie mówi - jak z mamą.

Znacie ten tekst, gdy hejter pisze w komentarzu "idź do psychologa", a ktoś odpowiada "już byłem/am i powiedział mi, że to świat i ludzie są popie*doleni, a nie ja". Tutaj było to samo, babeczka przyznała mi rację, że ze mną jest wszystko w porządku i już dawno powinnam przestać dawać się manipulować i szantażować przez ludzi wokół, w tym przez rodzinę. Że ludzie przez te kilkadziesiąt lat naprawdę zgłupieli i zrobili się totalnymi chamami i nie mogę się nimi przejmować, bo po prostu zgłupieli i nie ma na to rady. Że jestem zakompleksiona przez mamę i brata i to tyle. Gdy pytałam o depresję nic nie odpowiedziała.

Wizyta kosztowała sto złotych, była raz na tydzień lub raz na dwa tygodnie. Za wizyty płacił tata, co mi nie przeszkadzało, bo nie ukrywałam już przed rodzicami, że sami się przyczynili do mojego stanu. Warto tutaj wspomnieć, że reagowałam agresją i płaczem, gdy bez powodu odezwali się do mnie jakimś srogim tonem albo zaczęli krytykować. Mój chłopak narzekał, że nie jestem uczuciowa i przytulasta, że w ogóle nie jestem taka, jaką mnie poznał, bywało, że mówił mi, że jestem negatywna. Kłóciliśmy się częściej. Nie wychodziłam do ludzi przez dobry rok, nie kontaktowałam się ze znajomymi, stałam się w stu procentach aspołeczna. Nie umiałam zapanować nad moimi reakcjami takimi jak płacz czy agresywna obrona typu krzyk. Sama tego nie rozumiałam, ciągle chodziłam poddenerwowana i nic nie pomagało.

Ostatecznie usłyszałam od mojego chłopaka to samo, co usłyszałam od poprzednika: bo Ty jesteś negatywna i ja z Tobą nie chcę wyjść na spacer. Bardzo mnie to zabolało, bo dla znajomych zawsze miał czas, zabrałam swoje kociaki i wróciłam do domu mamy, żeby pobyć sama, bo mamy nie było. Sorry, mój chłopaku - trzeba tu przypomnieć, że on też nie miał najlepszego epizodu w swoim życiu i też przez pewne aspekty się na niego denerwowałam, obydwoje mamy coś na sumieniu i mam nadzieję, mój chłopaku, że się zgodzisz...

Gdy wróciłam do domu znowu poryczałam się jak dawniej i wszystko co najgorsze wróciło. Odezwałam się do mojej przyjaciółki, która wyjechała do innego kraju i pogadałyśmy pierwszy raz od dawna od serca. (to do Ciebie <3 dziękuję, że mimo wszystko jesteś!) Zrobiłam kolejny test na depresję i nic się nie zmieniło (hahaha) i wiedziałam, że najlepiej będzie pójść do psychiatry.

Tutaj kolejne wtrącenie, o czym zapomniałam pisząc notatkę, a mianowicie, że psychiatra stwierdził, że mam problemy nerwicowe i lęk, nie wspomniał o depresji.

psychiatra indywidualnie

Wizyty u mojej pani psycholog zaczynały mieć pewne wady, co idealnie przyczyniło się do zmiany psychoterapeuty na psychiatrę. Po pierwsze zaczęła połowę wizyty poświęcać na swoje historie, a gdy zaczynała mi zadawać pytania i pisała... zasypiała co chwilę i się budziła i zasypiała i się budziła. Nie za bardzo wiedziałam co robić, w końcu tata postanowił, żebym zrezygnowała, bo szkoda przecież pieniędzy. Ja wtedy z lekkim strachem podpowiedziałam mu, że może to jednak depresja i lepiej by było pójść do psychiatry.

Na szczęście i nieszczęście kilka dni wcześniej jego znajomy opowiedział mu swoją historię. Na szczęście, bo tata przystał na to i wybraliśmy pana, do którego miałam zadzwonić. Na nieszczęście znajomy szybko z tego wyszedł, praktycznie jak od razu tabletki zaczęły działać to "już nie miał depresji". Ale o tym będzie w osobnym poście.

Zapisałam się więc, czekałam na wizytę około dziesięć dni. Nie wiedziałam od czego zacząć, nie chciałam, żeby pan pomyślał, że sobie tą depresję wmawiam, bo sama do niej podchodziłam sceptycznie. Zaczęłam źle, bo wytłumaczyłam, że chodziłam do psychologów i nic, no i wymsknęło mi się od razu, że podejrzewam depresję. Powiedział, żebym nie mówiła o psychologach i nie stawiała diagnozy tylko zaczęła od początku. No to wytłumaczyłam, że nie wiedziałam jak zacząć, a przyszłam do niego, żeby właśnie on stwierdził co się dzieje, bo ja już kompletnie nie wiem. Zaczęłam od historii z dyplomami, którą opisałam w poprzednim poście i wspomniałam m.in. o tym, że:

- straciłam zainteresowanie rzeczami, tj. malarstwo, muzyka, granie na gitarze, a kiedyś tworzyłam coś non stop i miałam tysiąc pomysłów na sekundę i strasznie mi tego brakuje, myślałam, że to wypalenie, a nie mogę znaleźć nowego hobby;

- boję się ludzi i tego, że negatywnie mnie ocenią, że kiedyś miałam to gdzieś i robiłam swoje, nie przejmowałam się tymi, którym coś ciągle nie pasuje;

- czuję, że mam brak wsparcia w rodzinie, że się boję cokolwiek powiedzieć rodzicom, że nie umiem z nimi rozmawiać, że ogólnie sytuacja z rodziną jest pogmatwana i kiepska;

- mam strach przed pracą, boję się, że nie dam rady, nie umiem stanąć po swojej stronie i przekonać pracodawcy do siebie, boję się współpracować z ludźmi, podać pomysły, mam problem z koncentracją i zrezygnowałam z pracy, bo się w takim stanie do tego po prostu nie nadaję;

- że nie mam w obecnym miejscu zamieszkania przyjaciół, poza tym zostało mi ich niewiele, mimo, że mam chłopaka to czuję się samotna, jedyną osobą, z którą mogę pogadać jest moja ciocia;

- że nie umiem zasnąć, dopiero zasypiam nad ranem, a wstaję koło piętnastej i mnie to strasznie męczy i nie umiem tego wyregulować, a mama i tata mnie stresują wypominając mi, że jestem leniem i powinnam coś zacząć robić;

- że chłopak wyrzuca mi, że jestem negatywna, tak samo jak poprzedni i nie mam w nim również wsparcia, jeżeli chodzi o mój stan psychiczny.

Na pytanie o samobójstwo odpowiedziałam, że teraz myślę o tym tylko jako o jedynym wyjściu z sytuacji, ale tego nie zrobię, bo mam dwa koty, które są dla mnie jak dzieci, są adoptowane i się nimi opiekuję, poza tym ja chcę żyć i podchodzić do życia tak jak kiedyś. Myślę o tym, że jedyne co mi pozostaje to bycie samą do końca i ta wizja mnie boli i nie umiem się z tym pogodzić. Przyznałam też, że miałam epizody samookaleczenia.

Podałam mu przykłady, różnice między tym czasem, gdy miałam energię, a co dzieje się teraz i nie mam na to wpływu. O dziwo nawet zdarzyło mi się uronić łezkę, gdy wspominałam o chłopaku i mamie, a myślałam, że po tylu rozmowach z psychologami już do wszystkiego podchodziłam chłodno.

ulżyło mi, gdy jednak padło na depresję

Czemu mi ulżyło? Bo to jednak nie moja wina. Że nie mam na to wpływu. Lekarz powiedział, że moja historia jest pogmatwana i tak najczęściej jest, gdy pacjent naprawdę ma problem. Że jest tu wiele czynników, że są objawy depresyjne i lęk. Przepisał mi tabletki Efectin rano i Trittico wieczorem. Powiedział, że nie mogę być nieempatyczną i egoistyczną osobą (jak mawiała mi mama), bo przecież bardzo przejmuję się losem zwierząt. Zapamiętałam to, bo ktoś sam z siebie to zauważył wcale tak dobrze mnie nie znając, a mama non stop wypomina mi co innego mimo, że wie, że od dziecka przejmowałam się losem zwierzaków.

Zapytałam jak tabletki mają się do antykoncepcji, którą i tak brałam ze względu na bóle brzucha, a nie tylko ze względu chłopaka, więc bez tego trochę ciężko. Zapytałam też jak to się ma do tabletek, które biorę na ból głowy oraz o do tabletek na alergię.

Dowiedziałam się o negatywnych skutkach, które mogą mieć miejsce przez pierwsze pięć dni brania tabletek, a mianowicie dziwna chęć wymiotowania oraz, że nie mogę pić alkoholu - "albo chce się pani wyleczyć i wrócić do siebie albo chce pani pić". Jechałam w ten czas akurat na Open'era i chłopak strasznie się cieszył, że będzie mógł się ze mną napić, bo zazwyczaj prowadziłam. Nie ubolewałam jednak, bo przez ostatni rok nie umiałam wypić całej butelki piwa, zwyczajnie mi nie smakowało, alkohol mi nie podchodził, a palić już dawno nie paliłam.

Tutaj też przypomniał mi się ważny szczegół, że leki lekami, ale gdy zaczniesz czuć się lepiej trzeba to wykorzystać i powoli zacząć coś robić, wychodzić do ludzi, wracać do zainteresowań, ruszać się, a nie leżeć. Takie słowa padły z ust lekarza.

Pierwsza wizyta u psychiatry kosztowała mnie sto pięćdziesiąt złotych, kolejne sto złotych. Recepta przepisywana jest ze zniżką na leki. Psychiatra nie męczy pacjenta tak, jak psycholog, jeśli nie masz ochoty gadać ciągle o swoich problemach, psychiatra jest bardziej konkretny, a przynajmniej mój. Wizyta jest co trzy, cztery tygodnie, prywatnie najlepiej umawiać się od razu po wizycie. Ja obecnie jestem zadowolona.

 

Tabletki biorę od dwóch miesięcy i stworzyłam tą stronę dlatego, że zaczęły działać i zaczęłam zauważać, że depresja to faktycznie coś, co wkrada się w naszą głowę i to nie jesteśmy "my". Ale o tym będzie w kolejnym poście. Chcę Wam też pokazać jak to wszystko wpłynęło na kontakty z bliskimi mi osobami i innymi znajomymi, bo faktycznie jest poprawa. Nie chcę byście myśleli, że ktokolwiek z wymienionych osób jest zły, jesteśmy tylko ludźmi i wina leży zawsze po obu stronach. Nie żałuję, że rozstałam się z pewnymi osobami i cieszę się, że na przykład mama otworzyła oczy, że z chłopakiem mogę teraz bardziej otwarcie pogadać. O tym wszystkim wkrótce.

SUBSKRYBUJ BLOGA
  • Black Facebook Icon
  • Black Instagram Icon
  • Black Tumblr Icon
  • Black YouTube Icon
  • Czarny Google+ Ikona
  • Black Twitter Icon
POPIERAM I POLECAM
INSTAGRAM
TEMATY
ARCHIWUM
SZUKAJ
bottom of page