top of page

Trochę pozytywnych słów o moim wyjściu z deprechy


Witajcie po dłuugiej przerwie. Źle mi z tym, że się nie odzywałam, tym bardziej, że obiecałam, że napiszę coś o moich zmianach i... sobie obiecałam, że nie pozostawię kolejnej rzeczy tak po prostu... niedokończonej. Gdy już chciałam napisać nową notkę - nie wiem dlaczego - witryna nie pozwalała mi na nic oprócz edycji starych postów i ewentualnych postów roboczych.

 

Nie mam ostatnio wiele czasu, wraz z rozpoczęciem brania antydepresantów zapisałam się na studia, później na różne zajęcia i... udało mi się znaleźć pracę. Trochę tych zmian jest, naprawdę jest co opisywać.

Po pierwsze, nie wstydzę się gadać o tym, że owszem - miałam deprechę i biorę tabletki. Na przykład, według mojej mamy wręcz się tym chełpię. A po co mam się kryć, gdy ani mnie to nie boli, a nie chce mi się kłamać co robiłam w życiu w ostatnim czasie albo dlaczego nie mogę pić alkoholu albo coś tam... Tak to u nas jest, że o innych chorobach warto nawijać non stop, a o tym - zamknąć się w czterech ścianach i nie wystawiać nosa, bo albo usłyszysz, żeś upadł na głowę i ci się wydaje, albo jesteś leniem, albo, że się tym chwalisz. Wzruszam na to ramionami, bo już wiem, że to nie był mój wymysł: tak, miałam ją i widzę różnicę - teraz a kiedyś. Tak, jest to część mojej przeszłości, a więc i mnie i patrząc na nią [przeszłość], widzę, że ten depresyjny stan miał wielki wpływ na wszystkie wydarzenia z kiedyś. Zaakceptowałam to, choć dawno temu ciężko w ogóle było się przyznać, że może tą deprechę w ogóle mam. Widzę różnicę między tym, jaka byłam przez ostatnie lata, a jaka jestem teraz, czuję się jakbym patrzyła na kompletnie inną, obcą osobę i wcale mi nie głupio przed sobą i wcale nie tęsknię za tamtą osobą, ale też mi nie wstyd, że nią byłam. Po prostu byłam i jestem jakaś teraz. Rozwijam się powoli... Przede wszystkim, poszłam coś z tym zrobić, żyję i odzyskuję siłę by żyć swoim życiem. Czego się tu wstydzić, phi. Wiele osób to przechodzi, nie możemy się wstydzić, jeśli z czegoś wychodzimy i stajemy się silniejszy, bardziej odporni, a może bardziej zdystansowani i jesteśmy bardziej pogodzeni ze sobą, z życiem.

Po drugie, wiem, że mój stan był wywołany tym, że wewnątrz - jak domniemam wielu z Was, młodych ludzi, ma podobnie - nie czułam wsparcia wśród bliskich mi osób i ciągle go szukałam, ciągle dostawałam od życia plaskiem w twarz, bo przypominało mi, że liczyć można tylko na siebie i nikomu nie można całkowicie ufać. Nikomu. I to mnie najbardziej zasmucało. Zasmucało mnie to, że nie czułam wsparcia w rodzinie, później szukałam go na zewnątrz... te "przyjaźnie" i "miłostki". Mimo, że już dawno temu spodobał mi się cytat, że w Samsarze nie ma przyjaciół, rodzimy się sami, żyjemy sami i umieramy sami. Sami musimy też cierpieć - nie potrafiłam się z nim wewnętrznie pogodzić. I musi przyjść taki moment, w którym wewnętrznie się z tym pogodzisz i przestanie Cię to boleć. Bolało mnie nawet to, że ludzie tak ranią, są niewrażliwi i w ogóle z roku na rok byli dla mnie największym złem, które istnieje na tym świecie. To oni robią zło. To mnie bolało. A zarazem pragnęłam odnaleźć zaprzeczenie mojego światopoglądu. W tym tkwił problem, bo ciągle się nacinałam na kolejnej osobie, czasem na bliskich nawet milion razy. Bo też nie wierzyłam w siebie, ale to już wywodzi się w sumie z mojego dzieciństwa, wychowania... Cóż.

Przyszedł taki dzień, że miarka przebrała się z... "przyjaciółmi", miarka przebrała się z mamą, później z tatem... nawet z chłopakiem mi się miarka przebrała. I wiecie co? W końcu mnie to nie boli, że fakt taki jest, że nie ma przyjaciół w Samsarze. Nie czuję pustki w sercu, że nie mam psiapsiułek, że mój facet nawet nie wie co mi w duszy gra, bo z nim o tym nie gadam, a rodzina tym bardziej. Tak sobie myślę, że tamci faceci, z którymi miałam jakieś dziwne relacje wiedzieli, a teraz - nawet gdybym miała do wyboru - nie chciałoby mi się gadać o moich emocjach z facetem. Z nikim. Nauczyłam się, że w moim przypadku naprawdę nie warto ;) Najlepiej szukać potwierdzenia w sobie. Czyli tak jakby jestem mniej wewnętrznie "pomieszana". W końcu dojrzałam do tego, żeby większość emocji puszczać bokiem. Więcej też trzeba zaufać samemu sobie, wiem, że wiem. Ja wiem. Podczas totalnej deprechy, którą miałam przez ostatni rok, opuścił mnie cały mój światopogląd. Wiecie, to naprawdę jest jakiegoś rodzaju zaćmienie - nie jesteś w stanie myśleć tak, jak kiedyś! Ludzie w to nie wierzą, ale nie warto ich słuchać i z nimi walczyć czy ich pouczać w tej sprawie. Ważne, że ja mogłam coś z tego wynieść, a na pewno jest to... o tym zaraz.

Najlepsze jest to, że ludzie wokół mnie czytając to powiedzieliby, że pierdoły gadam i dalej się denerwuję, przejmuję, biorę do siebie i tak dalej, ale szczerze? Po co mam się nimi przejmować skoro oni nie znają mnie tak, jak ja znam siebie. Wiem, gdzie byłam, widzę gdzie jestem. Mniej potrzebuję ich przytakiwania, potwierdzenia w ich oczach i ustach.

Po trzecie. Pisałam, że coś z tego wyniosłam. Na pewno stałam się trochę silniejsza, np. w moich przekonaniach. Nie jestem buddystką, ani chrześcijanką, nie zaliczam się jako tako do żadnej religii, po prostu na podstawie swoich doświadczeń i tego, co zauważyłam i zasłyszałam w mojej rodzinie mam swój światopogląd, który ciągle się kształtuje. Na studiach dopiero zaczął się on klarować i to na pewno też pomieszało się z tym stanem depresyjnym, ale teraz w niektórych rzeczach jestem bardziej pewna, co jednak daje taki grunt... jak dla wielu z Was na pewno konkretna, zdeklarowana wiara. Przede wszystkim to zdanie o Samsarze, o którym wspomniałam wyżej. Od dziecka tego poszukiwałam, dlatego zapamiętałam, gdy zapoznałam się z nim w czasie studiów. W końcu się w tym odnalazłam i czuję spokój. To tak jakby... hmm... czułam to od dziecka, ale nie umiałam się do tego dostosować. Wiele jest takich rzeczy w buddyźmie, które czuję od dziecka mimo, że jako dziecko nie wiedziałam o jego [buddyzmu] istnieniu... są też rzeczy, których nie przyjmuję i przede wszystkim nie praktykuję... więc buddystką nie jestem. Odchodząd od buddyzmu, są też takie zabobony, w które ludzie nie wierzą, na przykład swego czasu nauczyłam się zauważać tęczę kolorów wokół światła, ognia... energia i te sprawy. Wiecie, że podczas depresji w ogóle zatraciłam to coś? Dziwię się, że znów to widzę! A uczyłam się od bliskiej mi osoby, która widzi energię :) Tak samo zatraciłam całą swoją pewność, że mogę polegać na sobie, że moje wewnętrzne ja naprawdę wie co robić i że wszystko będzie dobrze i poprowadzi mnie tam, gdzie powinnam być. Zatraciłam wiarę w siebie, błądziłam, ludzie wokół, których uważałam za najbliższych to dobili - było ciężko, a teraz jestem jakby jeszcze silniejsza. Nie płaczę już na myśl, że miałabym na przykład spędzić resztę życia sama z kotami, haha. Trochę martwi mnie jeszcze przyszłość, praca, utrzymanie się, ale wiem, że nie można uzależniać swojego życia od innych i pod tym względem przestało mnie już męczyć. Trudno mi tą postawę w ogóle wytłumaczyć, a szkoda.

Po czwarte... Nie wyobrażałam sobie siebie pracującej z ludźmi, nawet za czasów liceum! Tym bardziej ostatnio... Zmieniłam branżę na jakiś czas i poszukałam typowo studenckiej pracy, a mianowicie kawiarnia z ekspresem ciśnieniowym, wiecie... te sprawy. Okazuje się, że czuję się o wiele lepiej niż za czasu grafikowania, chodzenia na konferencje i przymusowego poważania firmy i ludzi w branży, ble ble... To takie sztuczne, to takie... nie dla mnie. Oni myślą, że są najważniejsi na świecie, jakby bez nich ten świat miał się rozpaść. Wiecie co jest ważniejsze? Dobra kawa z rana ;) Serio, uważam, że gdy przychodzi do mnie człowiek i prosi o flat white, cappuccino albo latte z dobrym syropkiem to zrobię dla niego o wiele więcej tym niż jakąś grafiką czy tekstem sponsorowanym na stronę, przy którym znowu pojojczy, że nie to, że tamto, że większe logo, a później i tak zrobi z tego bubel w paincie. Ba, tam ludzie przychodzą żeby wypocząć, są dobrze nastawieni, a jeśli nie... wyszłam z deprechy i na taki dystans, że sama im go zafunduję i wzruszę ramionami jak mają zły dzień. Choć nie zarabiam kokosów, psychicznie - jak na czas wyjścia z deprechy - czuję totalną ulgę. Nie stresuję się już tak, bo szef uważa, że jakaś pierdoła jest ważniejsza niż czyjeś życie i ciągle mi truje tyłek. No stress, nie ma pośpiechu. Dzięki temu mam też elastyczny grafik, a dzięki temu mam też czas na inne zajęcia...

Tutaj też dodam, że był taki czas, że poczułam się, że rodzice traktują mnie czasem jak gówno, a sami tego nie widzą albo później zapominają. Pomyślałam, że skoro czuję się tak przez nich to już obcymi nie ma się co przejmować - i tu właśnie ta miarka się przebrała i tu pojawił się w końcu ten dystans, który pozwolił mi podjąć się takiej miłej tymczasowej pracy. Kiedyś bardzo chciałam spróbować, a strasznie się stresowałam, że nie obronię się przed ludźmi, gdy coś odburkną... deprecha.

Po piąte, w końcu zdecydowałam się robić to, co chciałam robić od dziecka! Poszłam znowu na wokal, ale z innym nastawieniem. Zrozumiałam, że to jest to, co naprawdę chciałam umieć. Tą moją chęć zatuszowałam lekcjami na gitarze, później byłam też na wokalu, ale trochę po omacku, nie byłam tak pewna siebie, że może się nadaję. Teraz to strzał w dziesiątkę, pewnego wieczoru zrozumiałam, że zawsze chciałam śpiewać, umieć śpiewać i w ten sposób wyrzucać z siebie całą energię - po prostu, że to jest TO. Trafiłam w końcu na świetną nauczycielkę, w moim wieku, koleżankę koleżanki, która uczy metodą SLS i jest to traf w dychę. Zgodny również z moim widzi mi się na temat muzyki, śpiewu i w ogóle.

Zrozumiałam też, że by realizować swoje wizje, które okazują się naprawdę dobre, muszę w końcu coś ze sobą zrobić i... nauczyć się szyć. I chodzę na prawie roczny kurs, w doborowym towarzystwie. To też okazał się traf w dziesiątkę - kolejna rzecz, którą gdzieś tam tłumiłam w sobie, a tak naprawdę potrzebna była do realizacji mojego prawdziwego ja.

Zdecydowałam się też zakończyć naukę, co prawda nie magisterką, a podyplomówką. Trafiłam na uczelnię, od której zaczynałam swoją przygodę ze studiami i niezbyt wtedy ich polubiłam, ale przyznam, że w temacie grafiki przez te lata naprawdę poszli w dobrym kierunku. Nie jest to ASP, nie jest to też politechnika, wybrałam te studia, bo wiedziałam już jakiego podejścia się spodziewać' w zasadzie większość rzeczy wiem, miałam w liceum, na studiach, na studium, w pracy... Nie miałam jeszcze zajęć praktycznych, ale jestem zadowolona. Ciągle dowiaduję się czegoś w nowym świetle i warto było pomęczyć się na tym licencjacie, żeby studiowanie było nagle tak miłe. Wiecie, bez sesji, bez stresu, nie traktują cię jak dzieciaka po liceum, a jak równego sobie, w końcu każdy albo pracuje albo coś robił w branży i mniej więcej wiemy o czym mowa. Bałam się, że będzie tam mało rówieśników, tak samo gdy zaczynałam kilka lat temu, a tu większość ludzi w zbliżonym do mnie wieku. Czuję się jakbym zaczynała studia milej, na nowo - tak, jak powinnam zacząć. Bo wiecie, studia to coś większego, a gdy patrzę na to, co się działo te kilka lat wstecz zrozumiałam, że byliśmy jak na etapie liceum... pod względem inteligencji, zachowania i traktowania przez wykładowców ;)

Sumując... na przestrzeni wydarzeń dotarło do mnie - do wewnątrz - wreszcie, że nie mogę brać do siebie słów nawet najbliższych mi osób. Musicie odróżnić tu wiedzę, a poczucie wewnętrzne do tego. Ja o tym wiedziałam, ale naprawdę ciężko było mi to wcielić w życie. Teraz rozumiem, że niektórych rad nie da się tak o afirmacyjnie wcielić w życie, trzeba do nich po prostu dojrzeć. Moje ja nie jest już więc tak zależne od innych osób. Zauważyłam, że nie można się też przejmować, na przykład szantażem mojego tatusia - na który już wzruszam ramionami. Nie przejmuję się słowami mamy, potrafię uciąć rozmowę, gdy przechodzi na temat zabierający mi energię czy tam jak kto woli - nerwy. Ba, była już taka sytuacja, że mama dostała szału, darła się, a ja siedziałam, uśmiechałam się i nie brałam tego do siebie. Byłam jakby z boku. Byliśmy wtedy u babci, jak zwykle byle pierdoła - w naszej rodzinie po prostu nikt nie potrafi rozmawiać, dogadać się i tutaj taka sytuacja, że babcia i mama mówiły o tym samym tylko w inny sposób, ale mama zaczęła mieć totalny napad nerwów, bo stwierdziła, że ona ma rację, my nie i robimy z niej głupa. Zaczęła się cała burza, jak to się nazywa... toksyczne zachowanie, a my z babcią w końcu przestałyśmy jej tłumaczyć, że przecież mówimy o tym samym i nie rozumiemy po co ona się kłóci i po prostu patrzyłyśmy jak świruje bez powodu. I pewna jestem, że mamie też by się przydał lekarz, bo może to nerwica, ale ona nie chce, a jak człowiek nie chce to go nie zmusisz, niestety. W każdym razie przestało to zachowanie na mnie wpływać. Siedziałam i czekałam aż jej przejdzie, niech se pojojczy, to ona się denerwuje bez powodu, nie ja. Przestało mieć na mnie jakikolwiek negatywny skutek, ona do teraz wspomina, że się rozchorowała przez nas, rozbolał ją brzuch, ale sama musi chcieć coś z tym robić. Cieszę się, że już to na mnie nie wpływa, nie czuję tej agresji, w ogóle nie wkracza na teren mojej niewidzialnej granicy osobistej. Zauważyłam na przestrzeni miesięcy, że moja rodzina tak ma, mój brat też zrobił mi awanturę, gdy wyjechałam do niego za granicę. Zwalił winę na mnie, też nie dało się z nim normalnie porozmawiać. Zauważyłam, że u nas nigdy nie było wsparcia, nigdy nie było rozmowy. W końcu zauważyłam to, co mnie doprowadzało do tego doła. Wiecie, gdy widziałam na filmie jak dziecko trzaska drzwiami, leci do pokoju i chowa się pod kołdrę, przychodził rodzic i pytał spokojnym tonem co się stało zamiast dodatkowo drzeć się na to dziecko, że nie ma manier i czym się ono niby przejmuje, że jak nie chce powiedzieć to mu rodzic w "tyłek nie będzie właził"... Czułam żal, że u mnie zawsze było darcie się. Trudno mi było przyznać, że nie jest to normalne, ciągle słyszałam, że nie mam mówić co się w domu dzieje - dlatego pewnie wielu z Was domyśla się, że trudno o tym pisać. Ale wiecie co? Warto o tym pisać i rozmawiać, bo dzięki temu przestanie to być tematem tabu. Kurcze, jeśli jesteś rodzicem, a to czytasz, pomyśl, że twoje dziecko może czuć się tak samo samotne jak ja się czułam. Brak wsparcia, rozmowy, ciągłe oczekiwania. Sama mam wrażenie, że urodziłam się z oczekiwaniem, żeby opiekować się samotną mamą i rezygnować ze swojego życia. Nie. Nie po to rodzi się dzieci! Nie dla siebie, kurcze. Na ostatniej wizycie mój lekarz dał mi dobre przykłady... Takie same podaje nam wykładowca na studiach. W USA dziecko dostaje dobrą ocenę za to, że starało się rozwiązać trudne zadanie matematyczne na tablicy - mimo złego wyniku. U nas dostajesz pałę, u mnie w szkole matematyczka miała jakieś problemy psychiczne i dziwię się, że gardła nie zdarła na darciu się, a do tego za tą pałę oberwiesz jeszcze w domu. W USA mówi się do dziecka "You Did It!", u nas "Udało ci się" - zauważacie różnicę? W USA dziecko przekonywane jest o tym, że to jemu coś się udało, a nie dzięki losowi, na którym mamy polegać. I zauważam to wszystko teraz... Jak było u nas w szkole, jak było w mojej rodzince i co z tego mam. Nie wszyscy rodzą się z twardą dupą, jeżeli się urodziłeś z twardą dupą, a dobrym sercem to jesteś szczęściarzem! Jeśli masz dobre serce i miękką dupę, nie próbuj się zabić wmawiając sobie, że to z tobą jest coś nie tak, bo nie pasujesz do tego zimnego świata. Jeśli ty coś sobie zrobisz, będzie nas coraz mniej i mniej. Warto pójść po pomoc, ja byłam u kilku innych osób. Fakt jest taki, że nie byłabym w stanie się zabić, wewnętrznie też nie chciałam, myślałam o tym jak o takim: jedynym wyjściu, które mi zostało w tym świecie. Poszłam po pomoc. Nie żałuję.


SUBSKRYBUJ BLOGA
  • Black Facebook Icon
  • Black Instagram Icon
  • Black Tumblr Icon
  • Black YouTube Icon
  • Czarny Google+ Ikona
  • Black Twitter Icon
POPIERAM I POLECAM
INSTAGRAM
TEMATY
ARCHIWUM
SZUKAJ
bottom of page